Drogi, których już nie znamy
Trwająca od kilku lat modernizacja ulic w naszych miejscowościach skłania nas do sprzecznych w tym temacie refleksji. Z jednej strony proces ten staje się nieunikniony bo chcemy co raz to lepszej infrastruktury drogowej dla naszych co raz to droższych aczkolwiek delikatniejszych limuzyn. Chcemy by nasze ulice były nie tylko bezpieczne i nowoczesne ale także podnosiły wygląd estetyczny miejscowości, w których mieszkamy.
Z drugiej zaś strony ogarnia nas nuta nostalgii za tym co było, co już nie wróci. By to zrozumieć trzeba się cofnąć w czasie o jakieś sto lat kiedy w latach międzywojennego kryzysu zapadały decyzje o budowach ulic i dróg okalających nasze wioski m.in. szosę Popielów-Karłowice i Popielów Ładza. Budowali je w latach dwudziestych ubiegłego wieku nasi dziadkowie i pradziadkowie. Mozolnie układali kilometry granitowej kostki o różnych rozmiarach, z których te największe nazwano potocznie kocie łby. Ciężka ta praca zapewniała im dochód w niezwykle trudnym czasie gospodarczego kryzysu. Po wojnie kiedy na Śląsk przesiedlano repatriantów z terenów zwanych dawniej Wschodnią Galicją, stały się chlubą i dumą miejscowej społeczności. Takich dróg w nowym tworze państwowym jakim była PRL nie miały ani wioski Mazowsza, ani Małopolski.
W latach 60 i 70-tych ubiegłego stulecia w dobie z wolna kroczącego postępu gospodarczego ku uciesze wielu mieszkańców stare, wąskie i hałaśliwe, brukowe nawierzchnie zaczęto pokrywać cienkim dywanikiem asfaltowym, który po każdej zimie odkrywał mniejsze lub większe fragmenty granitowej nawierzchni, być może dla tych co urodzili się później i nie mieli okazji oglądać dzieła swoich przodków. I chyba tylko nieliczni, niepoprawni optymiści wierzyli, iż pewnie wrócą jeszcze kiedyś takie czasy kiedy z podobną dumą z jaką archeolog odkrywa spod warstwy piachu Sahary cenne zabytki starożytnego Egiptu odkryjemy i nasze wtedy brukowane ulice o granitowej nawierzchni by cieszyły oczy swoim strojnym zabytkowym wyglądem.
Dzisiaj starsze pokolenia mieszkańców naszych wsi z melancholią zapewnie wspomina te odległe już czasy kiedy siedząc w szkołach przy uchylonych oknach rytmiczny i miarowy stukot kopyt pary koni o granitową kostkę ciągnących płody rolne z pól czy tzw. dłużycę z lasu, odmierzał czas nie dla wszystkich jednakowo monotonnych lekcji, zaś przeraźliwy wtedy hałas jaki dobywał się z pod metalowych obręczy kół zaprzęgniętych wozów zwanych potocznie „żelaźnioukami”, dziś – ujmując rzecz żartobliwie mógłby się stać inspiracją dla niejednego muzyka tworzącego w metalu lub heavy metalu nie mówiąc o DJ-ach tworzących klimaty techno, trance lub house. W porze wieczorowej lub nocnej spod końskich kopyt sypały się drobne iskierki, a w powietrzu unosił się ledwo wyczuwalny zapach jaki znaliśmy z dzieciństwa kiedy pocierając dwa polne kamienie próbowaliśmy rozpalić ognisko. Dziś już nie ujrzymy takich widoków bo na naszych ulicach nie ma już granitowej nawierzchni a i konia na nich można ujrzeć od święta. Tą senytymentalną podróż w czasie można podsumować skądinąd znanym powiedzeniem naszych braci Czechów „To se uż ne vrati, pane…”