By wyemigrować w II połowie XIX w. do Brazylii, a wiec sprzedać swój dobytek, opuścić swe rodzinne strony i wyjechać „na koniec świata”, do nieznanego kraju, trzeba było być przez kogoś przekonanym, zachęconym, kogoś kogo się zna, komu się ufa, kto sam się na coś takiego zdecydował, „pierwszy przetarł szlak”.
Inicjatora takiego trudno szukać w lokalnych archiwach. O takim za sprawą którego setki osób z Siołkowic i okolicy wyemigrowało do Brazylii, nic w starych aktach nie ma.
Natomiast w przekazach sędziwych mieszkańców wspomnianych miejscowości, z których wówczas emigrowano przytacza się takiego z imienia i nazwiska – Sebastiana Wosia (Wosch, Wosz) – siołkowiczanina. Nieco więcej o nim pisze Anna Musialik – Chmiel w swojej książce „Amerykańscy ślązacy” wydanej w 2010 r., na 39 stronie, co te wspomniane przekazy potwierdza.
Sebastian Woś urodził się 19 stycznia 1844 r. w Starych Siołkowicach jako jedno z 10-ciorga dzieci gbura Szymona Wosia i jego żony Jadwigi z domu Kampa. Po ukończeniu szkoły ludowej na miejscu w Siołkowicach, podjął naukę w opolskim gimnazjum „na górce”, gimnazjum do którego uczęszczał także Jan Kasprowicz i Leopold Moczygęba, rodem z Płużnicy k/Strzelec Opolskich, który później został kapłanem i wyjechał do Ameryki, do Texasu. Stamtąd ściągał do tej „ziemi obiecanej” swoich ziomków, głównie spod Strzelec Opolskich.
Sebastian Woś przed maturą został relegowany za głoszenie zbyt radykalnych poglądów. Pod przybranym nazwiskiem opuścił Śląsk prawdopodobnie by uniknąć służby wojskowej. Do Londynu dotarł już jako Edmund Saporski. W 1867 r. na statku „Emma” wypłynął do Buenos Aires (Argentyna), a stamtąd do Brazylii. W Blumenau – niemieckiej kolonii w stanie Santa Catarina wpierw pracował jako nauczyciel, następnie jako pomocnik przy budowie kolei, mierniczy i geodeta. Po czasie przeniósł się do stanu Parana i tam już oficjalnie występował jako Edmund Saporski.
Wnet bo już w latach 1869 – 1871 do Brazylii wyemigrowało 32 osadników spod Opola. Woś – Zaporski zabiegał, by zostali osiedleni w stanie Parana z uwagi na klimat zbliżony do europejskiego. Według wspomnianej książki Anny Musiali-Chmiel udało się ustalić w oparciu o źródła brazylijskie 30 nazwisk z tych „pierwszych”, którzy podążyli za Sebastianem Wosiem . Tych nazwisk nie ma jednak w aktach archiwum opolskiego, dotyczących „emigracji brazylijskiej”, ale większość z nich można znaleźć na listach starających się o zwolnienie z obywatelstwa pruskiego lecz deklarujących swój wyjazd do Ameryki. Pod datą 1869 wymienieni są:
Z Chróścic: Simon Otto z żoną Rosalią i dzieci – Rochus i Simon; Blasius Macioszek z żoną Susanną i dzieci – Stephan, Otto; Dominik Stampka z żoną Karoliną i dziecko – Sophia.
Z Siolkowic: Vincent Pampuch; Franz Kania z żoną Franciszką i dzieci – Valentin, Elisabeth, Peter oraz jego brat Joseph i matka Anna; Andreas Pampuch z żoną Elisabeth i dzieci Urban, Hedwig, Franz, Andreas i Agnes; Simon Purkot z żoną Susanną i dzieci – Rosalia, Marta i Julianna; Michał Prudlo z żoną Christiną i dzieci Elizabeth, Peter i Fabian; Barczik z żoną Hedwig; Martin Prudlik z żoną Marią i dzieci – Peter i Julianna; Joseph Purkot z żoną Marianną i dzieci – Albert, Katharina, Elisabeth i Sophia; Tomasz Sczynowski z żoną Marianną i dziecko – Johann; Bonaventura Pollok z żoną Anną i dzieci – Peter, Johann, Marianna i Anton; Franz Pollak z żoną Julianną i dzieci – Paul, Johann, Albert, Rosalia i Katharina; Nikolas Wosch z żoną Marianną, siostrą i synem NN; Balcer Gbur z żoną Johanną i dzieci Andreas, Rosalia, Magdalena, Marianna, Lorenz, Thomas i Agnes.
Z Popielowa: Anton Kania z żoną Marią; Kaspar Gbur z żoną Anną i dzieci – Maria, Peter i Thomas.
W 1870 r.:
Z Siołkowic: Andreas Kanitzky z żoną Franciszką i dzieci – Hedwig, Andreas, Marie, Julianna i Peter; Marcin Kampa z żoną Kathariną i dzieci – Marianna, Elizabeth i Julianna; August Waldera z żoną Agathą i dzieckiem – Rochus, teściem Andreasem Jendrossek i jego córką Constantiną; Leopold Jellen z żoną Pauliną i szwagierką Franciszką Skroch.
W 1871 r.:
Z Dobrzenia Wielkiego: Valentin Otto z żoną Martą i dzieci – Jacob, Elisabeth, Johanna i Andreas.
Pozostałych nazwisk emigrantów z lat 1869 – 1871, wymienionych w książce „Amerykańscy Ślązacy”: Filip Kokot, Valentin Weber, Stephan Kachel, Balthazar Gebza, Paweł Pollok, Grzegorz Hylla, Thomasz Szymanski, Szymon Purkot, Michał Prudlo, Grzegorz Hylla w archiwach emigracyjnych nie odnotowano.
Na początku XX w. na misje do Brazylii udali się Księża Werbiści pochodzący m. in. ze Śląska Opolskiego. Wśród nich Misjonarze O. O.: Kupczyk z Siołkowic, Jan Sadańczyk z Żelaznej, Jan Pogrzeba z Dobrzenia Małego, Franciszek Mehl i Józef Szymała z Dobrzenia Wielkiego. Ci misjonarze pracowali przede wszystkim w brazylijskim stanie Parana, w którym znajdowała się większość osadników przybyłych z Europy Wschodniej. Przez kilkadziesiąt lat misjonarką w stanie Parana była również pochodząca z Dobrzenia Wielkiego siostra misyjna Gerardina – Maria Wodasz. Pracowała w stanie Parana jako nauczycielka i organistka.
Wspomniany ojciec Jan Pogrzeba niestrudzenie na swym koniku objeżdżał podległe mu parafie w stanie Parana. Będąc już w podeszłym wieku nie chciał przejść na emeryturę. Uparł się, że zrobi to gdy na jego miejsce przybędzie ktoś, kto będzie mógł się porozumieć z imigrantami wywodzącymi się ze Wschodniej Europy także w ich ojczystym języku i doczekał się. Około 1956 roku przybył ojciec Wincenty Wrosz SVD. Kaszub z pochodzenia. Przed wyjazdem do Brazylii odwiedził swych przyjaciół w Siołkowicach i Dobrzeniu.
Przez lata był w bieżącym kontakcie z nimi, stąd fotografie w niniejszym „cyklu emigracyjnym”, na których jest widoczny wśród potomków emigracji ze Śląska, wśród Polonii, brazylijczyków.
Autorzy: Helena Kokot i Józef Moczko
Jeszcze o siołkowickiej emigracji
Opr. Józef Moczko
Sto lat po wyjeździe pierwszych rodzin z Siołkowic i okolicy do Brazylii „Emigracja” ta w środowisku, z którego się wywodziła, jawiła się już niemal egzotycznie. Sporadycznie wspominana w niektórych domach przy przeglądaniu starych listów i fotografii, listów, wśród których niekiedy naszło się na: „taki stary z drugiego końca świata”. Wtedy wnuki dowiadywały się od swych dziadków, że „jacyjś najsi kiedyjś wyjechali do Brazylii”.
Engelbert Miś na tym nie poprzestał. Jaki pisze w swym artykule „Z Siołkowic rodem” –z namowy swego dziadka Pawła Woscha w 1959 r. podjął starania o nawiązanie kontaktu z potomkami siołkowickich emigrantów. Napisał dwa listy: jeden do Ambasady Brazylijskiej w Warszawie, drugi do Polskiego Konsulatu w Kurytybie (stan Parana), później jeszcze do polskiego dziennikarza w Campo Largo (stan Parana) jednocześnie wrzucając temat do Polskiego Radia w Opolu i Towarzystwa Łączności z Wychodźstwem „Polonia” w Warszawie.
W 1966 r. do Polski, kraju określanego przez „pół świata” jako leżącego „za żelazną kurtyna” przybył potomek (wnuk) „pierwszego” (w sensie najbardziej znanego) siołkowickiego emigranta Sebastiana Woscha – Saporskiego, Edmund Woś – Saporski w składzie 6-osobowej grupy polonusów z Brazylii, kraju rządzonego przez generałów i pułkowników by pogadać z rządem polskim o współpracy. Żadnego kontraktu jednak nie podpisano ani żadnej współpracy nie nawiązano. Engelbert Miś nie pisze też aby Woś ziemie swych przodków odwiedził, co ze względu na klimat wizyty specjalnie nie dziwi, sam natomiast jako obecny przy delegacji jak dobry duch zdobył sobie zaufanie brazylijskiej ambasady i otrzymał 50 różnych pozycji wydawnictw polonijnych. Stały się one materią zorganizowanej w Opolu wystawy przy okazji sesji popularno naukowej poświęconej Stuleciu Polonii Brazylijskiej. Wystawa miała powodzenie, więc Wydział Kultury WRN w Opolu zechciał ją mieć na inauguracji roku kulturalnego w Prószkowie. Engelbert Miś z obawą przystał na to. Z obawą bo te 50 pozycji dla niego było jak relikwie. Niestety, wątpliwości były uzasadnione, cenny materiał przewożono i pozostawiono później beztrosko jak pakunek makulatury przed zamkniętym już Domem Kultury. Kto przechodził obok mógł sobie w tym pogrzebać, coś zabrać. I tak też się stało, wybuchł skandal, a Engelberta Misia posądzono o prowokację. W Ambasadzie Brazylijskiej też już na niego inaczej patrzono, a przecież strona brazylijska w tym ambasada chciałam mu zafundować bilet do Parany. Nie opatrznie też się „wygadał” o tej planowanej podróży przed osobą, która tego nie powinna wiedzieć i oczywiście pojechał ktoś inny, należy domniemywać bardziej „polonijny”.
Tymczasem w Starych Siołkowicach i okolicy w kwestii emigracji siołkowickiej trwała nadal nie zmącona cisza, co najwyżej zdawkowo wspominano o niej gdy tematem była emigracja polska ujęta jako „Polonia”.
W latach 90-tych tuż po transformacjach ustrojowych znów zaczęto „Emigrację” na nowo odkrywać. Franciszek Sośnik, wówczas dyrektor szkoły w Siołkowicach, zainteresowany lokalną historią doszedł w swych dociekaniach, że siołkowiczanie założyli pierwszą polską osadę w Brazylii o nazwie Pilarsinho, a przewodził im Sebastian Woś – Saporski. Mocno tą sprawą ujęty zainteresował nią również dzieci szkolne. Na gminnej olimpiadzie reprezentacja każdej szkoły wybrała sobie państwo, Siołkowice – Brazylię. Było to w roku 1991.
W latach 1992-1995 Sośnik pisał do Ambasady Brazylijskiej, że jest „taka sprawa sportowa”, że może jakieś materiały o Brazylii dało by się pozyskać dla jej ubogacenia, jakieś gadżety, że Siołkowice to wieś, gdzie urodził się ojciec polskiej emigracji Sebastian Woś – Saporski, ten sam który ma swój pomnik w Kurytywie, że może właściwe było by nawiązanie kontaktu z potomkami osadników w Paranie.
Po jakimś czasie do urzędu gminy zaczęły przychodzić listy w tej sprawie i zainteresowane osoby. Zainteresowane zorganizowaniem przyjazdu brazylijskich polonusów. Wizyta miała być uroczystością 125-lecia Osadnictwa Polskiego w Brazylii.
Któregoś dnia gruchnęło, że przyjadą. Było parę tygodni na przygotowania, podjęte później przez szkołę, kościół i urząd gminy. Przyjechali, trochę spóźnieni w piątek 20 września 1996 roku. Z autokarów przed kościołem św. Michała w Siołkowicach wylała się grupa 40 Brazylijczyków, których uroczyście przywitała kwiatami spora grupa dzieci. Wzruszenie, a u niektórych łezka w oku, po czym goście i siołkowickie grono powitalne udali się do kościoła. Tam ksiądz biskup Jan Kopiec odprawił stosowną Mszę św. a po niej wszyscy podążyli pod szkołę, gdzie po przemówieniach oficjeli odsłonięto pamiątkową tablicę (fototablicy). Wtedy biskup ją poświęcił a dyrekcja szkoły zaprosiła zebranych pod tablicą do zwidzenia placówki. I znów wzruszenie, bo oto wchodzili do szkoły, w której pierwszej edukacji nabywał Sebastian Wosch – Saporski.
Po tej części oficjalnej już biesiadnie zasiedli za stołami w „Śtantinie” (restauracja). Był czas na rozmowy partnerskie, z których trudno było dociec czy w grupie gości jest jakiś potomek emigranta siołkowickiego. Jednak był Edmund Saporski – wnuk Sebastiana Woscha Saporskiego, który z tej wizyty wywiózł woreczek ogrodowej i cmentarnej ziemi siołkowickiej, a „ważni” goście z Warszawy” towarzyszący grupie to: V-ce premier Mirosław Pietrewicz, prof. Andrzej Stelmachowski – sekretarz Ambasady Brazylijskiej w Polsce, radcy Ambasady Brazylijskiej – Gilberto Fousoen i Guinnara’es da Maura, prezes „PolBrasil” – Amicio Oleksy.
Padły deklaracje o podtrzymywaniu kontaktu tak trochę na poziomie oficjalnym bo żadna familijna bliskość się nie wykształciła, może tylko najmłodszy z delegacji 33-letni Franciszek Krupa wszedł z jakąś zażyłość domniemywając, że jego przodkowie mogą być ze Śląska, może nawet z Siołkowic.
Publikatory rozpisywały się o wizycie Polonie w Siołkowicach przytaczając przy tym szeroko historyczne koleje emigracji polskiej, szczególnie eksponując jej dbałość o zachowanie polskiego oblicza, polskości którą sobą prezentowali, gdy tymczasem miejscowi naśladując „jedne wzory” – jak pisze jedna z gazet, postawili przed wioska powitalną tablicę w języku polskim i niemieckim. W tej sytuacji wizyta powinna być dla nich dowartościowaniem i powinna zmotywować ich do zbadania swych korzeni, jednym słowem do weryfikacji, korekty, być może nawet skruchy a więc tego wszystkiego, czego miejscowi „nie trawią” gdy ktoś z boku „wszystko wiedzący o nich” im to tak serwuje. Większość siołkowiczan takie pisanie odebrało jako ignorancję i kompletną nieznajomość ich historycznej przeszłości, w tym tej najświeższej. Jak więc miały się utrzymać relacje kontaktów, skoro wpierw jedna strona ma się zlustrować by była godna drugiej a oficjaliści tak są tym ujęci, jak ujęci są do dziś, teoretycznie rzecz biorąc polonusi noszący w swym historycznym bagażu obraz swego przodka uciekającego z jarzma polskiego na obczyznę i tam budującego swoja przyszłość mogli się dziwnie poczuć a może nawet oburzyć gdy ich „krewniacy” – potomkowie tych którzy nie wyjechali i zostali pod tym jarzmem witali ich: „Serdecznie witamy” – „Herzliche Wilkommen” kilkadziesiąt lat po nastaniu „polskości”. Teoretycznie. Nie żachnęli się jednak specjalnie ani nie boczyli bo im się też różnie układało. Kontestowali tylko dziennikarze, niektórzy.
Z Siołkowic wyemigrowały niemal wyłącznie ubogie lub zubożałe rodziny na ogół wielodzietne, nie mające na miejscu świetlanej przyszłości. Wpierw osiedli w Blumenau – jednej z osad niemieckiej kolonii w stanie Santa Catarina. Organizowanej z niemieckim porządkiem i językiem. Tymczasem Sebastian Wosch – Saporski spotkał polskiego księdza Antoniego Zielińskiego i wspólnie ocenili tą sytuację jako germanizację ziomków. Doszli do wniosku że można stworzyć także polskie osady. I tak się w 1871 roku stało. Powstała polska osada Pilarsinho. Wtedy w pełni śląska i jako taka przez jakiś czas się rozwijała.
Po roku 1888, roku zniesienia niewolnictwa w Brazylii emigracja z Europy jako alternatywne źródło potencjału roboczego potrzebnego Brazylii przybrała na sile. Z różnych krajów, w tym również Polski będącej pod zaborami przybywało tysiące osadników, ze Śląska relatywnie bardzo mało. Polskich emigrantów kierowano do Parany, siołkowiczanie w tej masie przestali być widoczni, zlali się z nią.
Polska kolonia krzepła, miała swój język, porządek, honorowe idee przyjaciół i wrogów, „przywiezionych” w bagażu z ojczyzny. Świetnie się rozwijała ale też izolowała, stawała się hermetyczna, według oceny rządu brazylijskiego była zbyt wyobcowana ze szkodą dla Brazylii. Około 1930 r. – jak mówili sami polonusi w czasie wizyty rząd brazylijski nakazał wprowadzenie w koloni standardów brazylijskich w tym języka portugalskiego jako głównego, by doprowadzić do integracji z krajem i poczucia odpowiedzialności za kraj. Taka sytuacja trwała z 30 lat. Rząd dopiął swego a Parana, polska kolonia otworzyła się na resztę stanów w kraju, po czym zostały w jakimś stopniu przywrócone „stare swobody”.
Problemy w Europie miały swoje przełożenie w brazylijskich enklawach Europejczyków. Dość wspomnieć, że marszałek Piłsudski wysłał po cywilnemu oficerów do Polonii w Paranie, aby ją szkolić w razie gdyby przewidywana wojna tam się też przelała się, a Niemcy byli przecież opodal. Czas jednak osłabił animozje wraz z kolejnymi pokoleniami wchodzącymi w Brazylię. Dziś podobno już zanikły choć w pokoleniu starszych pewnie jeszcze tam gdzieś drzemią.
Przyobiecane sobie kiedyś kontakty, wzajemna komunikacja i pamięć niestety nigdy nie zaistniały. Dlaczego?, czy ktoś zechce na to kiedyś odpowiedzieć?, czy jest taka potrzeba?, czy wystarczy tablica pamiątkowa zawieszona ścianie siołkowickiej szkoły?
O Brazylii współczesnej, tej „prawdziwej” czasem usłyszy się „z pierwszej ręki” na przykład od księży, którzy są tam na misjach, akurat w Siołkowicach na urlopie jest ks. Manfred Knosała zwany też Padre Manfredo, tak jak w Brazylii przez swych parafian w Salinopolis (stan Para).
Na spotkaniach (ostatnio takie miało miejsce w Borkach) wiele opowiada o Brazylii, komentując projekcje obrazów stamtąd. Jak mówi, Brazylia to kraj kontrastów, w każdej sferze – ludnościowej, zwyczajowej, kulturowej, gospodarczej, przyrodniczej, klimatycznej itd., jest niemal wyłącznie jednej religii katolickiej, ale różnice w wierze są przeogromne i w zaangażowaniu. Księża te zaległości nadrabiają z dobrym skutkiem. Pomagają przez to również państwu, które słabo sobie radzi z bezprawiem, regulowaniem dysproporcji społecznych. Kraj jest piękny, ale też i niebezpieczny, kiedyś był spokojny. To już nie te czasy, kiedy to państwo dawało ziemię, pomagało finansowo i było zadowolone z każdego wykarczowanego hektara. Dziś za ziemię można zginąć, taka jest żądza jej posiadani. Rząd troi się i dwoi by powstrzymać karczunek dżungli. Wszystko jest inaczej niż kiedyś. Ludzie chyba też, ale czy na pewno?